Czy inscenizacja, zamiast się podobać, może zniechęcać, odstręczać? Czy krzykliwy antyestetyzm jest współczesnym środkiem prowadzącym do katharsis? Czy rzecz okropna może jednocześnie być dobra? Recenzja opery Nos Dymitra Szostakowicza.
Nie da się ukryć, widziałem w życiu kilka słabych przedstawień: bardzo przeciętne Rigoletto w brukselskim teatrze; warszawską Toscę z co najwyżej szkolną scenografią i reżyserią; wybuczanego Króla Rogera wykoślawionego przez Warlikowskiego w Opera Bastille; słyszałem kiepską Rozynę, której sopran nie był w stanie sprostać wyzwaniom partytury Rossiniego. Ale tak okropnego a jednocześnie niezwykłego przedstawienia jak Nos Szostakowicza w La Monnaie chyba dotąd nie widziałem.
Wieczna awangarda
Nos to młodzieńcza opera Dymitra Szostakowicza oparta na opowiadaniu Mikołaja Gogola z kilkoma zapożyczeniami z innych utworów. Dzieło awangardowe, skomponowane w krótkim okresie NEP-u i względnego złagodzenia cenzury w ZSRR. Dwudziestodwuletni kompozytor garściami czerpał ze świeżych inspiracji, takich jak Wozzeck Berga, muzyka Schönberga czy Strawińskiego, eksperymentował z atonalnością i perkusją, jednocześnie czerpiąc z tradycji rosyjskiej. Takiej muzyki ciekaw, poszedłem do teatru.
W swoim czasie było to dzieło eksperymentalne, futurystyczne, bezkompromisowe. Po bez mała stu latach od powstania (1928) nie można powiedzieć, że się zestarzało. Więcej: ono nawet nie w pełni zostało oswojone! Opera nadal szokuje i zaskakuje warstwą muzyczną. Jakież tu jest zagęszczenie użytych środków wyrazu i technik kompozytorskich, różnorodność stylów, wymaganych instrumentów! Wystarczy około trzydziestu muzyków, jednak sekcja perkusyjna wymaga aż dziewięciorga. To zresztą słychać: utwór jest dość hałaśliwy, a nawet krzykliwy, choć nie – kakofoniczny.
Partytura stanowi przegląd nowatorskich wówczas pomysłów i tendencji; jest skomplikowana rytmicznie z często zmiennymi tempami. Materiał muzyczny jest gęsty. Całość jest naprawdę trudna do wykonania, stanowi wyzwanie dla orkiestry i śpiewaków. Nie pozostawia im wiele swobody wykonawczej, wymaga precyzji. Niełatwo nauczyć się jej na pamięć, pozbawiona jest melodii wpadających w ucho. Ciekawe doświadczenie sceniczne, ale trudno słuchać tego często i z upodobaniem.
Ten wielki okropny nos
To nie było słabe przedstawienie. A jednak było okropne, odpychające, bulwersujące. Koncepcja inscenizacyjna i formalna intensywność są tu tego rodzaju, że widz po niecałych dwu godzinach spektaklu opuszcza teatr z uczuciem ulgi, że wreszcie jest po wszystkim, że to było tylko przedstawienie. Można przypuszczać, iż gdyby w spektaklu przewidziany był antrakt, połowa publiczności wyszłaby przed czasem. Wszystko to za sprawą brawurowego zamysłu inscenizacyjnego, który czas akcji umieszcza we współczesności, nie definiując jednocześnie jednoznacznie jej miejsca. Inscenizacja charakteryzuje wyraziście i bezlitośnie społeczność, w której dzieje się akcja. Jest to świat koszmarny, postawiony na głowie, krzykliwy, wulgarny, zgiełkliwy, prostacki, kłótliwy i egoistyczny. Jest brutalny, wyzuty z czułości, chaotyczny, a jednocześnie zhierarchizowany, pełen hipokryzji i zakłamania, w którym mało kto patrzy dalej niż czubek własnego nosa.
Jest to świat, w którym panuje specyficzny ład:
Światła na skrzyżowaniu zmieniają się w taki sposób, że zrazu we wszystkich kierunkach jest czerwone, by po chwili dla wszystkich zmienić się w zielone.
Groteskowa policja (przywodzi na myśl bojówki Kadyrowa) zamiast chronić mieszkańców, dopuszcza się wymuszeń i gwałtów. Aż dziwne, że policjant w końcu odnajduje zaginiony nos, domagając się jednak od właściciela wysokiego znaleźnego.
Dziennikarze w redakcji nie piszą artykułów, jeno czytają gazety ubijając pokątne interesiki, i wciągają kokę, którą bez żenady proponują beznosemu Kowaliowowi (w tej głównej roli baryton Scott Hendricks). Jednocześnie odmawiają zamieszczenia jego anonsu pod pretekstem troski o reputację gazety.
Lekarz nie potrafi pomóc bohaterowi (daremnie usiłuje na powrót przytwierdzić nos do osoby) a jednak przyjmuje od niego honorarium, twierdząc, że robi to nie chcąc urazić jego uczucia wdzięczności dla siebie.
Praskowia Osipowna, sąsiadka z komunałki cyrulika Iwana Jakowlewicza (który miał niechcący nos odciąć właścicielowi), po znalezieniu przez niego nosa w kanapce urządza mu karczemną i mistrzowsko wrzaskliwą awanturę (w tej roli znakomicie poradziła sobie Giselle Allen) chcąc w ten sposób odeprzeć od siebie choćby cień podejrzenia.
Takich i podobnych typów i sytuacji jest w tej inscenizacji mnogość. Dość powiedzieć, że tytułowy Nos (tenor Nicky Spence) nosi garnitur i bejsbolówkę Trumpa. Tu nie ma kompromisów. Ta inscenizacja to prawdziwa jazda bez trzymanki.
Nos powraca i niczego to nie zmienia
W brukselskiej realizacji, inaczej niż w libretcie, zaginięcie nosa ostatecznie okazuje się marą senną. Nos wraca na swoje miejsce, a główny bohater, upewniwszy się, że wszystko jest po staremu, staje się na powrót tym – kim był: zadufanym w sobie długonosym bucem, psem na baby, przystawiającym się do wszystkiego, co się rusza i na drzewo nie ucieka.
Nie ma w tym przedstawieniu właściwie nikogo, kto wzbudziłby choć cień sympatii i cieplejsze uczucia. Może z wyjątkiem Hrabiny (mezzosoprano Natascha Petrinsky), skromnej roli, w której wiekowa dama, twierdzi, że wiele już w życiu widziała i decyduje się przed podróżą podyktować ostatnią wolę w przekonaniu, iż niebawem odejdzie z tego świata. Wie, że jej czas minął.
Czy w szaleństwie jest metoda?
Orkiestra i dyrygent stanęli na wysokości zadania. Śpiewacy w znakomitej większości sprostali wyzwaniom partytury. Chór dokonywał niemożliwego zarówno w warstwie inscenizacyjnej, jak i wokalnej.
Profesjonalizm i wysoka klasa wykonawcza obsady śpiewaków, renomowany reżyser (Àlex Ollé), niezły dyrygent (Gergely Madaras), dobra orkiestra. Pełni pomysłów, niemal szaleni, scenograf (Alfons Flores) i kostiumograf (Lluc Castells) stworzyli, w oparciu o dość wyrafinowaną partyturę, dzieło wspaniale okropne, odpychające. Takie, po którego obejrzeniu, wracałem do domu w zadziwieniu, że w porównaniu z tym co zobaczyłem na scenie, moje miasto jest czyste, schludne, w miarę bezpieczne, ciche i spokojne. Jednak idąc ulicą, usilnie starałem się odtrącić natarczywie powracającą myśl Gogola: „Z kogo się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie!” Choć tu mniej o śmiech chodziło. Czy na takim doświadczeniu polega współczesne katharsis?