Gdzie Sarashina, gdzie Las Wolski, czyli Mendelssohn pod gołym niebem

Grupa wędrowców zmierza do stolicy z odległej prowincji. To wielotygodniowa droga przez trudne tereny – leśna gęstwina, mroczne góry, widoki to malownicze, to całkiem nudne, powitania i rozstania… „Pośród ciemnej, bezksiężycowej nocy, w mroku, w którym można było stracić orientację, nie wiadomo skąd pojawiły się przed nami trzy wędrowne pieśniarki. (…) Śpiewały cudownie, a ich głosy nie miały sobie równych, wznosząc się jakby ku niebu”[1] – to urzekająca scena z „Pamiętnika z Sarashiny” anonimowej japońskiej autorki z XI wieku.

„Pamiętnik …” czytałam w pociągu do Krakowa, nic więc dziwnego, że po przyjeździe zaciekawiła mnie propozycja słuchania śpiewu w lesie. Pieśni op. 41 Feliksa Mendelssohna na chór mieszany noszą podtytuł „Do śpiewania na wolnym powietrzu”. W ich romantycznych tekstach (Goethe, Heine, Hölty i von Platen), nie tak znów zawsze sielankowych, jest i splendor natury, i ludzka melancholia. To właśnie te utwory są punktem wyjściowym i główną materią spektaklu „Naturzyści” w reżyserii Cezarego Tomaszewskiego, w wykonaniu Capelli Cracoviensis. Po krótkim wahaniu (czy nie będzie to czasem zbyt interaktywne?) kupiłam bilet i pojechałam do Lasku Wolskiego.

We wskazanym miejscu i czasie około pięćdziesiątka widzów wyruszyła w głąb lasu za jedenaściorgiem śpiewaków, którzy na przemian śpiewali Mendelssohna i odgrywali sceny – rekwizyty nieśli w pokaźnych plecakach, co nadawało przedsięwzięciu posmak dalekiej wyprawy. Tematy happeningu to natura i człowiek, marzenie o idyllicznej naturze a jej rzeczywista groza, człowiek i zwierzę, a może raczej zwierzę w niewoli człowieka (interpretacja wzmocniona głosami dobiegającymi z pobliskiego zoo)…

Las Wolski
Las Wolski. Foto: magro_kr, licencja CC BY-NC-ND 2.0

Idziemy więc przez las w takt muzyki, dźwięk niesie się miękko wśród zieleni. „Nie pisali, że trzeba będzie tyle chodzić” – mruczy meloman tuż za mną. Kolejna scena – siadamy na leśnym podłożu, podejrzliwie skanując je wzrokiem (tutaj aluzje libretta trafiają w sedno). Teraz śpiewacy-aktorzy obejmują drzewa. Zerkam na boki i przypomina mi się „The Square” Östlunda. Tymczasem po mchu sunie ogromny żuk, w górze parasol liści chroni przed skwarem. Chciałabym raczej więcej Mendelssohna, choćby bez słów, choćby w ciemnościach – myślę sobie.

Jak widać część teatralna nie całkiem mnie przekonała – chwilami odbierałam ją jako zbyt autoironicznie przerysowaną, bym potrafiła na nią emocjonalnie zareagować (choć szczerze się uśmiechnęłam przy scenie z marszem weselnym – taka jest siła Mendelssohna). Za to wrażenie zrobił na mnie rozmach całego koncertu-spaceru-happeningu, wypuszczającego dźwięk i słowo na wolność, jak chciał kompozytor.

Przede wszystkim nacieszyłam się samą muzyką. Pieśni – przeważnie o prostej zwrotkowej formie i wyraźnie określonych tonacjach – w plenerze brzmiały nastrojowo, ulotnie, niemal eterycznie. Przy wszystkich zadaniach aktorskich i logistycznych artyści zachowali też spontaniczność faktycznie kojarzącą się z piknikiem śpiewających przyjaciół. Na zakończenie wykonali jeszcze, żywiołowo i z pasją, „Chant des oiseaux” Janequina (a ja mniej uważnie rozglądałam się, gdzie siadam – przyroda została choć trochę oswojona).

Potem wyszłam z cienistej ścieżki na sprażony słońcem parking – natychmiast zawróciłam do lasu i pozostałam tam przez resztę dnia.


[1] Tłumaczenie – Adam Bednarczyk, w: Adam Bednarczyk, „W świecie opowieści i snów. Wokół Pamiętnika z Sarashiny córki Sugawary Takasuego”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *